Nad morze, nad Ostsee

0
32
Rate this post

Kolejna podróż na chybił trafił pozwala nam odkryć bardzo ciekawy kawałek Niemiec. Oto nasza relacja z wyprawy do Meklemburgii (i Pomorza Przedniego).

Kiedy jedziemy autostradą z Berlina do Rostocku, uderza nas pustka. Nie chodzi o to, że droga omija miasta. Z liczącej 235 km autostradzie nr 24 (z Hamburga do Berlina) jest tylko dwadzieścia pięć zjazdów. Nic dziwnego – Meklemburgia-Pomorze Przednie to najrzadziej zaludniony land Niemiec. Na km2 przypada tu zaledwie 69 osób.

Kiedyś było jeszcze mniej

W tych okolicach mało ludzi jest od zawsze. Na mapie z 1890 roku, pokazującej ile dusz przypada na km2 Rzeszy Niemieckiej tereny dzisiejszej Meklemburgii-Pomorza Przedniego oznaczone są jasnożółtym. Co znaczy – mniej niż 25 os./km2. Dla porównania, w tym samym czasie w Wirtembergii na km2 przypada 100-125 osób.

Po zjeździe z autostrady niewiele się zmienia. Ruch jest mały, drogi między wsiami i miasteczkami proste, obsadzone starymi drzewami. Przypominamy sobie artykuł, w którym czytaliśmy, że liczba mieszkańców landu zmniejszyła się od zjednoczenia o 250 tys.

Kurorty wschodnich Niemiec

Te dane potwierdzają pierwsze wrażenie. Ale może jesteśmy w błędzie, może latem nad bałtyckie kurorty ciągną tłumy ludzi (sprawdzamy – według niemieckiej prasy Niemcy wolą jeździć za granicę; najpopularniejszy spośród kurortów nad Bałtykiem, Binz, jest na 10 miejscu ulubionych lokalizacji)? W lutym jest tu pusto i spokojnie.

W Boltehnagen, małym miasteczku turystycznym (30 km na wschód od Lubeki), w którym już w 1803 roku odpoczywał Graf von Bothmer (którego potomek wsławił się w walkach na froncie wschodnim w czasie I wojny światowej), większość restauracji i sklepów jest zamknięta. Po równych chodnikach spacerują starsi ludzie, na plaży ktoś jeździ konno.

Trochę więcej turystów spotkać można na Rugii, największej niemieckiej wyspie. W Binz czy Sassnitz atmosfera jest żywsza niż nad zatoką wismarską. Być może to kwestia skali. Kurorty na Rugii, ze swoimi białymi domami i eleganckimi budynkami cieszą się znacznie większym powodzeniem.

Widać to w statystykach. O ile w okolicy Boltenhagen przypada około tysiąca noclegów rocznie w przeliczeniu na km2, na Rugii jest ich ponad pięć tysięcy.

Klify i słowiańskie grodzisko

To, że jest pusto, traktujemy jako zaletę. W końcu nie po to jeździmy na własną rękę, żeby cisnąć się z tłumem. Chętnie więc spacerujemy wzdłuż białych klifów Rugii, aż do miejsca zwanego Königsstuhl (królewskie krzesło), ogromnego klifu wznoszącego się na 118 m ponad poziom morza. Zaraz obok jest punkt widokowy Victoria Sicht, poniżej charakterystyczny, biały ząb znany z obrazu Caspara Davida Friedriecha.

Jedna z willi w Binz (fot. Dinkum)

Jedziemy też do Kap Arkona, wysuniętego daleko na północ półwyspu, na którym znajdują się dwie latarnie morskie, w tym jedna krzywa. Kap Arkona to także przypomnienie o dawnych mieszkańcach Rugii – Słowianach z plemienia Ranów (podbitych w XII wieku przez Duńczyków). Znajdują się tam pozostałości grodziska z wysokim na 25 metrów ziemnym murem.

Zamek w Schwerinie

Wspomnienie o Słowianach widzimy zresztą także gdzie indziej. Na fasadzie ogromnego, eklektycznego zamku w Schwerinie znajduje się pomnik wojownika na koniu. To Niklot, ostatni władca ziem położonych na terenie dzisiejszej Meklemburgii. W 1160 roku pokonał go Henryk Lew.

Na wyspie, na której stał gród słowiański wybudował swój zamek. W XIX wieku kolejny z książąt meklemburskich, Fryderyk Franciszek II, kazał przebudować go w fantazyjny sposób. W architekturze budynku dostrzec można wpływy wszystkich stylów, od gotyku po islamski.

Hanseatyckie wspomnienia

Schwerin wydaje się nam bardzo elegancki, ze swoimi jeziorami, otaczającymi wypielęgnowane centrum i klasycystycznymi kamienicami nad dużym zbiornikiem w śródmieściu. Jednak znacznie bardziej podoba się nam Wismar.

To klasyczne miasto północnych Niemiec, zbudowane z czerwonej cegły wokół obszernego rynku. Jako jedno z trzech zakładało Hansę. Inaczej jednak niż Brema i Lubeka po II wojnie światowej zostało po wschodniej stronie wewnątrzniemieckiej granicy. I dopiero po zjednoczeniu zostało pieczołowicie odremontowane.

Dziś można spacerować urokliwymi uliczkami, wzdłuż najstarszego w Niemczech kanału czy po rynku i nie domyślić się, że przez pół wieku miasto było zrujnowane. Dobitnym tego znakiem jest jedynie pozostałość kościoła mariackiego – z dawnej, olbrzymiej świątyni została jedynie wieża i fundamenty. Kościół spalił się podczas alianckiego nalotu w czasie II wojny światowej.

A jeziora?

W Meklemburgii jesteśmy zbyt krótko, żeby zobaczyć wszystko. Nie udaje się nam zatrzymać nad żadnym z tamtejszych jezior. Szkoda, bo podobno jest nad nimi znacznie spokojniej niż, na przykład, na Mazurach.