Wróciłem parę dni temu. Niesamowicie zmęczony festiwalem i drogą (7,5h jazdy z Gdyni do Łodzi samochodem, makabra), ogorzały, by nie rzec spalony słońcem, trochę obolały i totalnie zajarany tym co w ciągu 5 dni przeżyłem. Nawet nie jestem pewien czy nie bardziej niż rok temu, kiedy byłem tam po raz pierwszy. Wtedy było nas ponad 20 osób z jednej paczki, wszyscy jechaliśmy pociągiem, dosłownie zrobiliśmy sobie własne miasteczko festiwalowe na polu namiotowym. W tyk roku była nas już tylko trójka, tak jakoś wyszło. Bo line-up nie taki, bo drogo, bo coś tam jeszcze innego, nieważne. Wierzcie mi, okrojenie składu w którym się jedzie to bardzo duża zmiana jeśli chodzi o odbieranie festiwalu i podejście do całej zabawy, więc z mojej perspektywy były to dwie zupełnie różne edycje Open’era. Różne, ale każda z edycji na swój sposób była niesamowita.
Dlatego zamiast pisać Wam standardową relację, tak jak robiłem to w przypadku Orange Warsaw Festival (bo było na co narzekać – relacja tutaj) postanowiłem dać Wam parę powodów byście w przyszłym roku na lotnisku Gdynia-Kosakowo także się pojawili. Ja będę z pewnością.
7 powodów by pojechać na Open’er Festival
Zawsze znajdziesz koncert dla siebie
Wiem, że brzmi to dość retorycznie, ale tak faktycznie jest. Jeśli nie jesteś fanem ostrego death metalu, muzyki ludowej albo trance, a czujesz się dobrze na pograniczu indie, hip-hopu, elektroniki, grunge i wielu innych rodzajów muzyki to z pewnością odnajdziesz przynajmniej kilku artystów, którzy trafią w Twój gust. A nawet jeśli niektórych nie znasz to bardzo łatwo może się zdarzyć, że przypadkowo przechodząc obok którejś ze scen, po prostu przy niej zostaniesz, bo koncert jest tak bardzo dobry. Ja tak miałem w tym roku na MØ, tak dla przykładu, która uwiodła mnie niesamowitym wokalem i relacją z publicznością.
I jeszcze jedna rzecz – Open’er ma to do siebie, że 80% artystów wyjątkowo się spina i akurat w Gdyni dają świetne koncerty. Największe gwiazdy także. Pearl Jam dał podobno najlepszy koncert w Polsce jak do tej pory.
Poznasz fantastycznych ludzi
Podobno jak człowiek jest towarzyski to zawsze się z ludźmi dogada. Łatwiej jest jednak jak ludzie wokół są na jakimś punkcie tak samo zakręceni, wtedy z niczego znajdzie się temat do rozmowy przez całą noc. Tak jest właśnie na Open’er Festival. W tym roku pojechaliśmy w 3 osoby. Nie ważne gdzie byliśmy, czy na polu namiotowym, czy na plaży, czy na terenie festiwalu – wszędzie jakoś tak przez przypadek zaczynaliśmy gadać z ludźmi, by potem z niektórymi z nich trzymać się do końca wyjazdu. Mam ich numery telefonów, instagramy itd. Może te znajomości przetrwają, może nie. Ale dzięki tym ludziom świetnie się bawiłem przez cały wyjazd. I znając relacje z wcześniejszych lat – tak jest zawsze. A selfie z przypadkowymi ludźmi są totalnie bezcenne i tylko potem człowiek się zastanawia – ‘cholera, kim był ten typ i czemu mam jego zdjęcie’?
Czy zdarzają się ludzie typu ‘anty’? Tak. Tylko i wyłącznie Ci, którzy jeżdżą na Woodstock, z tego co zauważyłem (nikomu nie ubliżając). Bo ‘drogo’, ‘czysto’ i ‘bananowo’. Nie podoba się, to po co tam w ogóle przyjechali?
Imprezy na polu namiotowym
To jest największa bolączka OWF – brak klimatu do zabawy. Tam się ludzi nie poznawało, tam się szło, patrzyło i wracało do domu. Na Openerze wracasz z koncertów i raptem widzisz 60 osób tańczących do muzyki z boomboxa przy namiocie z jedzeniem greckim. Co robisz? Bawisz się dalej do 5 nad ranem i nie idziesz spać. Albo siedzisz przy piwie przed namiotami rozmawiając o tym, co się działo wcześniej na koncertach. Magia totalna.
Zapominasz o reszcie świata
Przez 4 dni wyjazdu nie wiedziałem zupełnie NIC o tym, co się dzieje poza festiwalem. Żadnych wiadomości o aferach taśmowych, zabójstwach, gwałtach, atakach i wojnach. Bo po co sobie psuć humor i wyładowywać baterię w telefonie? Liczyło się tylko tu i teraz, nikt nie miał tam ochoty zaprzątać sobie głowy zbędnymi informacjami, na które i tak w żaden sposób by nie mógł twórczo zareagować.
To nie tylko koncerty
To, że akurat w danym momencie nie ma koncertu, który by Ci odpowiadał, nie jest żadnym problemem. Miasteczko festiwalowe jest tak zorganizowane, by nie nudzić się w nim ani przez chwilę. Strefa mody (Sieradzky jest spoko typem!)
Wystawy, muzeum, rzeźby, siano w kształcie podkowy gdzie była absolutna cisza,firmy, które organizują openerowiczom czas, nagrody, które można wygrać w randomowych miejscach. Nie da się nudzić. Czas mija tak szybko, że zanim się obejrzysz już jesteś spóźniony na ten fajny koncert, na który czekałeś. No nic, pójdziesz na następny
Jedzenie!
Nie, na festiwalu nie musisz jeść tylko śmieciowego jedzenia. Nie ma tam KFC, McDonalda, ani BurgerKinga. Owszem, burgery są. Ale ze 100% wołowiny, w dobrej bułce, z dziesiątkami różnych dodatków. Chcesz zapiekankę? Przykładowo może być z wypiekanej w dniu bieżącym bagietce z szynką parmeńską, mozzarellą i pesto bazyliowym. Genialne.
Wszystko oczywiście w bijących aktualnie popularność foodtruckach. Trochę tym ludziom współczułem, że muszą pracować przy tak wysokiej temperaturze, ale to co oni robili… czasem nie miałem słów by to opisać. Pyszne. A plebiscyt na najfajniejszy foodtruck wygrał bus z wbudowanym piecem glinianym opalanym drewnem, gdzie serwowali pizzę.
I przede wszystkim klimat!
Teraz złóżcie sobie to wszystko co jest wyżej w jedną, czterodniową całość. Wyobraźcie sobie, że wstajecie rano, pijecie Radlera, ogarniacie prysznic, który jest najlepszą rzeczą pod słońcem. Idziecie na plażę, pijecie lemoniadę, potem jakiś obiad i koncerty. Mnóstwo koncertów. Macie ciarki na plecach przy ‘Seven Nation Army’ i wciąż pamiętacie ‘Little Black Submarines’, które słyszeliście na żywo dwa dni wcześniej. W międzyczasie jecie sobie genialne belgijskie frytki, popijając je Guinessem i siedzicie na trawie wraz z piątką przypadkowo poznanych ludzi, czekając na kolejny koncert. Totalnie zmęczeni koło trzeciej w nocy wracacie na pole, by potem ktoś rzucił głośno hasło ‘wschód słońca’ i raptem tworzy się dwudziestoosobowa grupa pod wezwaniem, która ma gdzieś zmęczenie. Bierzecie koce i lecicie na plażę.
To się właśnie nazywa klimat. Coś, czego nie ma żaden stadionowy, miejski festiwal. Coś, co możecie poczuć w zasadzie na garstce festiwali spośród tysięcy które istnieją. Ktoś powie, że ze bilet 630zł to drogo. Ja zapłaciłem 450, bo kupiłem wcześniej. Cały wyjazd, czyli pięć dni, wyniósł mnie około 900zł. To dużo? Nie. Tak naprawdę to jest nic, nawet patrząc obiektywnie. Koncerty, pobyt, jedzenie, to musi kosztować. A jak dorzucicie do tego wspomnienia to… nad czym się w ogóle zastanawiać?
P.S.
Dla fanów motoryzacji zostawiłem na sam koniec tzw. Car Stage, czyli po prostu parking dla uczestników festiwalu. Imprezy są tam po prostu genialne!