„Miasto aniołów, wielkie miasto, rezydencja świętego klejnotu Szmaragdowego Buddy, niezdobyte miasto Boga, wielka stolica świata, ozdobiona dziewięcioma bezcennymi kamieniami szlachetnymi, pełne ogromnych pałaców królewskich, równającym niebiańskiemu domowi odrodzonego Boga; miasto, podarowane przez Indrę i zbudowane przez Wiszwakarmana”. Tak jak bogata w epitety jest pełna nazwa Bangkoku, tak wiele różnorodnych przeżyć ma do zaoferowania to miasto.
Pierwsza nasza reakcja na Bangkok nie była do końca pozytywna. Gorące, wilgotne powietrze przesycone mieszaniną spalin, jedzenia i walających się śmieci, zaatakowało nas jako pierwsze. Do tego doszedł jetlag, korki, mnóstwo ludzi i wychudzonych kotów. Pierwszego popołudnia po przylocie nie zdołaliśmy zrobić nic z zaplanowanych aktywności. Zimny prysznic, spanie i dopiero wieczorem wyruszyliśmy na włóczęgę uliczkami wokół pobliskiej Khao San Road. To turystyczne zagłębie w centrum miasta – pełne knajpek i straganów. Idealne miejsce, żeby coś zjeść, zrobić wszelkie zakupy i przede wszystkim zaaklimatyzować się. Cały dzień nie brakuje tu ludzi ale to miejsce tak naprawdę rozkwita dopiero po zachodzie słońca. Wtedy dzielnica rozświetla się lampionami i ożywia muzyką dobiegającą z co drugiej restauracji.
Koniecznie musicie tam popróbować ulicznego jedzenia! Naleśniki rotti na mniejszy głód i pad thai na większy. Do tego lody kokosowe, woda kokosowa, owoce i mango lassi.
Zatrzymaliśmy się w miejscu zwanym At home Guest House Bangkok i choć wszechobecne kafelki na ścianach sprawiają, że czujesz się nieco jakbyś spał w łazience, to ceny zachęcały. I trzeba przyznać, że było tam naprawdę czysto. Dodatkowo, obsługa była niezwykle miła i uczynna i nawet jeśli wyjątkowo trafił się ktoś, kto nie znał zbyt wiele słów po angielsku, to i tak nie spoczął on zanim nie pomógł rozwiązać wszystkie twoje problemy choćby na migi.
Nowością dla nas było zorganizowanie łazienek w Tajlandii – nie ma wyznaczonego brodzika, lecz prysznic przyczepiony jest do ściany na środku pomieszczenia. Woda chlapie się wtedy na wszystko, więc biorąc prysznic możesz równocześnie umyć całą łazienkę.
Zwiedzanie
Na zwiedzanie Bangkoku przeznaczyliśmy jeden dzień. Łatwo nie było ale wytypowaliśmy najistotniejsze naszym zdaniem punkty. Zrealizowaną marszrutę znajdziecie poniżej. W planach mieliśmy jeszcze Chinatown i świątynię Złotego Buddy (Wat Traimit), ale niestety co poniektórzy z naszej drużyny (mniej odporni na wysokie temperatury) stracili zapał.
Zaczeliśmy więc od kompleksu Wielkiego Pałacu Królewskiego wraz z przyległościami to punkt który na pewno warto odhaczyć. Trzeba się jednak przygotować psychicznie i fizycznie, bo na pewno na miejscu spotkamy tłumy ludzi. I pamiętajcie o odpowiednim stroju – koszulka z rękawkami zakrywającymi ramiona i długie spodnie/spódnica. I nie – koszulka na ramiączka i chusta na ramiona nie są wystarczające. Tak samo spodnie 3/4. Wiemy – sprawdzaliśmy 😛
Pamiętajcie, że na mapie jest to jeden punkt, ale obejście całego komplektu wraz z świątyniami i muzeami zajmuje nieco czasu. (czynne od 8:30 do 15:30, cena biletu: 500 THB)
Następnym punktem była Świątynia Leżącego Buddy (Wat Pho) – także urocze miejsce, i o wiele, wiele mniej zatłoczone.
Stamtąd udaliśmy się by rzucić okiem na Wat Arun (Świątynię Świtu) leżącą po drugiej stronie rzeki Chao Phraya. Do samej świątyni nie wchodziliśmy, ale dla samej przeprawy przez rzekę warto się tam wybrać. Prom kosztuje zawrotne 4THB ( czyli niecałe 50 gr 😛 )
Dalej poszliśmy do Wat Saket (Złotej Góry) i ten punkt też zdecydowanie wam polecam. Można tam odpocząć w cieniu drzew, nieco się schodzić a potem wspiąć się na 318 schodów (podobno – nie liczyłam) i podziwiać piekną panoramę miasta.
W drodze do Wat Saket zobaczyilśmy także Wielką Huśtawkę 🙂 Od tego czasu w naszym rodzinnym słowniku pojawiła się „wielka huśtawka” jako synonim czegoś co brzmi jak coś wilekiego i wspaniałego a później okazuje się, ze jest rozczarowujące totalnie nie warte zachodu.
Wieczorem, po chwili odpoczynku postanowiliśmy wybrać się autobusem do Patpong Night Market by rzucić okiem na tą słynną dzielnicę rozpusty. Dzielnica ta, zrobiła na nas raczej przygnębiające wrażenie, bo wcale nie miło patrzy się na obleśnych staruchów klejących sie do dziewczyn, którym nie sprzedałabym nawet radlera w sklepie bez okazania dowodu. Ale sama podróż autobusem zrobiła robotę 🙂 poszliśmy na najbliższy przystanek i wypytaliśmy się jakim autobusem mamy dojechać na miejsce. Wsiedliśmy we wskazany autobus bez większego przekonania, że człowiek, który nas tam wsadził zrozumiał o co pytaliśmy. No i nikt nie chciał wziąć od nas pieniędzy za bilet. Zrozumieliśmy, że część autobusów jest bardzo stara (drewniana podłoga, bez klimy i ogólnie wyglądał jakby kierowca tam mieszkał) – a właśnie takim jechaliśmy – i w nich nie jest pobierana opłata za przejazd. Albo to była tylko nasza interpretacja tych rozmów 🙂