Rano po śniadaniu przegraliśmy od poznanych wczoraj Polaków płytę z filmem z wycieczki motorówką po wodospadach. Od razu się z nimi pożegnaliśmy, jako że około południa mieli autobus do Rio de Janeiro. Do brazylijskiej części wodospadów postanowiliśmy wybrać się komunikacją miejską. Wsiedliśmy do autobusu, który jechał najpierw na lotnisko, a jego ostatni przystanek był pod wejściem do parku narodowego. Podobnie jak w Sao Paulo, bilety w autobusie nie były sprzedawane przez kierowcę, ale przez specjalnego bileciarza, który siedział przy obrotowych drzwiczkach i przepuszczał tylko tych, którzy zapłacili za przejazd po 2,20 Reala za osobę. Na pewno jest to dobry sposób na zmniejszenie bezrobocia w Brazylii. Podróż autobusem trwała jakies 30 minut. Wysiedliśmy na ostatnim przystanku i kupiliśmy bilety do Parku. Jak zwykle dla różnych obywateli były różne taryfy: pierwsza najtańsza dla Brazylijczyków, druga – średnia dla obywateli południowo-amerykańskiej strefy wolnego handlu Mercosur, trzecia dla obcokrajowców z bardziej odległych krajów. Zapłaciliśmy po 37,50 reala za osobę i wsiedliśmy do specjalnego piętrowego autobusu, który dowoził zwiedzających do najważniejszych punktów Parku. Pierwsze przystanki były dla tych, którzy zapłacili za specjalne trasy typu „Przeprawa przez dżunglę” za jedynie 150-200 reali. Przystanek do krajobrazowego szlaku do wodospadów był przedostatni.
Wszyscy, którzy widzieli już wodospady mówili nam, że część brazylijska robi mniejsze wrażenie, jest mniej widowiskowa i najlepiej jest odwiedzić ją najpierw, a potem zobaczyć część argentyńską. My akurat zrobiliśmy odwrotnie. Ale naszym zdaniem tych dwóch widoków nie można porównywać. Chociaż niby ogląda się te same wodospady, to dzieje się to w zupełnie różny sposób i wrażenia z obu stron pięknie się dopełniają. Poprzedniego dnia po stronie argentyńskiej łaziliśmy niemalże cały dzień zaglądając do wodospadów od góry, z boku i od dołu… Po stronie brazylijskiej głównie spacerowaliśmy wzdłuż brzegu, wodospady oglądając z drugiej strony rzeki… Przez większość trasy podziwialiśmy widoki panoramiczne. Jednak pod koniec czekała na nas miła niespodzianka, znaleźliśmy się prawie na wyciągnięcie ręki do ściany kłębiącej się wody…
Pogoda była bardzo zmienna z naciskiem na mokra… Co jakiś czas powracała mżawka, co powodowało gwałtowne reakcje Marty próbującej za wszelką cenę chronić swoją lustrzankę… Czasami jednak nie było wiadomo, czy była to mżawka, czy efekt wodospadu.:-) zwłaszcza gdy byliśmy blisko wodospadu.
Po drodze mieliśmy możliwość zobaczenia kilku gatunków kolorowych motyli oraz straszliwie głośnych owadów przypominających nieco grube, spłaszczone ćmy zmutowane z konikami polnymi. Dźwięki wydawane przez te owady były koszmarnie głośne. Same owady zaś z bliska budziły lekkie obrzydzenie.
Na końcu niedługiej marszruty po wygodnych chodnikach dochodzi się bardzo blisko do jednego z 275 wodospadów, które znajdują się w Iguazu. Kilkunastometrowa ściana wody widziana z odległości kilku metrów wygląda imponująco. Na końcu przy samych wodospadach zbudowano specjalne, kilkupoziomowe platformy pozwalające poczuć na twarzy moc wodospadu… Można tam spędzić sporo czasu wpatrując się w hipnotyzującą ścianę wody. Po schowaniu aparatów i plecaków pod płaszczami przeciwdeszczowymi udaliśmy się pomostem w stronę Czarciej Gardzieli. Kilkudziesięciometrowy pomost rozdziela się tu pozwalając z jednej strony zobaczyć krawędź jednego piętra wodospadów z panoramą na płynącą w dół rzekę, a z drugiej zajrzeć do samej gardzieli, w którą spadają z trzech strony tysiące litrów wody… Niestety wysoki stan wody spowodował, że widać było tylko miriady kropel wody unoszące się w powietrzu, dosyć skutecznie zasłaniające szczegóły gardzieli…. Całokształt budził jednak duże emocje.
Gdy podeszliśmy do Czarciej Gardzieli pomyślałam „A teraz niech pojawi się tęcza”. Kilka minut później zobaczyłam ją. Tuż nad rwącą wodą jednego z największych wodospadów na świecie. Cudowną, kolorową, jak z pocztówki. Kolejny raz przekonałam się, że wystarczy tylko chcieć, a marzenia się spełniają. Te o tęczy, czy o wyjeździe daleko, daleko do Argentyny. Wszystko jest możliwe. Chwilę refleksji przerwał mi kolejny silny powiew wiatru, który zmoczył mnie doszczętnie. Przypomniałam sobie, że w kieszeni spodni, które właśnie zostały kompletnie przemoczone, mam portfel z pieniędzmi. Na szczęście przeżyły. Największe wrażenie zrobiła na nas możliwość bliskiego obcowania z wodospadem. Po takim bliskim spotkaniu byliśmy mokrzy mimo płaszczy przeciwdeszczowych. Wróciliśmy z powrotem na platformy przy brzegu. Co jakiś czas powiew wiatru przynosił do nas chmarę kropel wody – wtedy staraliśmy się chować nasze aparaty pod kurtkami przeciwdeszczowymi. Mój Kodak pożyczony od siostry trzymał się nieźle, ale nasza lustrzanka po wpływem zwiększonego zastrzyku wilgoci zaczęła coraz bardziej głupieć… Próbowała włączać lampę błyskową, nie mogła ustawić ostrości… Marta była coraz bardziej tym zaniepokojona, zwłaszcza, że zostawiła sobie jakieś dwieście zdjęć na ogród ptaków, do którego zmierzaliśmy po zakończeniu wizyty w Parku Narodowym.
Na deser wjechaliśmy windą na górę na specjalną platformę obserwacyjna , gdzie zrobiliśmy ostatnie zdjęcia wodospadów. Osuszyliśmy mokre od wody aparaty i wsiedliśmy do autobus do wyjścia z parku. Cały spacer zajął nam jakieś 2,5 h niespiesznego marszu.
Wychodząc z parku narodowego zajrzałem jeszcze na chwilę do małego muzeum. Obcując z naturą przy wodospadach czujemy się jakbyśmy byli w sercu dżungli rozpostartej na tysiące kilometrów wokół. Jednak w sali muzealnej była mapka stanu Parana z następującym komentarzem (cytuję z pamięci): „W latach 30. XX w. ponad 85% stanu Parana zajmował las. W latach 60. XX w. las zajmował ok. 35% powierzchni stanu. Obecnie mniej niż 3% powierzchni stanu Parana to lasy…”
Po opuszczeniu parku z wodospadami nasze kroki skierowaliśmy do odległego o jakieś 500 m. do Parku Ptaków (25 reali za wejście). Pierwsze wrażenie było rozczarowujące. Klatki z ptakami. Jedna za drugą. Kolorowe ptaki za metalowymi prętami widzieliśmy już wielokrotnie i nie to było celem naszej wizyty. Nasze odczucia zmieniły się nieco, gdy doszliśmy do niewielkiego oczka wodnego z flamingami. Tutaj ptaki spacerowały za niskim płotkiem pozwalając się fotografować. Dalej trasa przez cały ogród co jakiś czas prowadziła do wolier, w których ptaki swobodnie latały wokół zwiedzających. Największe wrażenie zrobiła na nas woliera z tukanami wielkimi. Te eleganckie ptaki (czarna marynarka i biała koszula) mają przepiękne, masywne żółte dzioby. Ten gatunek to ikona całej rodziny tukanowatych. Oglądane z bliska budzą respekt. Z drugiej strony ludzie każący swoim kilkuletnim dzieciom stawać obok nich w celu zrobienia zdjęcia charakteryzują się wybitną głupotą. Wygląda na to, że tukan jednym kłapnięciem dzioba mógłby pozbawić rękę kilku palców. Co prawda byliśmy w zoo, lecz te ptaki pozostają przecież na pół-dzikie, a nie pluszowe.
Zaintrygowała nas także woliera z tukanami ziolono-dziobymi, którą dzieliły z mieszkańcami terenów podmokłych, ptakami brodzącymi. Na końcu duże wrażenie, szczególnie dla uszu, wzbudziła wizyta w wolierze z araraunami, dużymi niebiesko-żółtymi papugami. Kilkanaście osobników fruwało wokół nas albo wrzeszczało wczepione w sufit i ściany woliery. Niezwykłym doświadczeniem dla nas było też przejście przez dużą przestronną wolierę z motylami oraz kolibrami. Szczególnie te ostatnie wzbudziły naszą ciekawość. Były szczególnie trudnym obiektem do fotografowania, bo przemieszczały się szybko, często zawisając na kilka sekund w powietrzu przy pojniku albo obserwując karmnik.
Wieczorem wybraliśmy się do centrum handlowego Shopping Cataratas. Spytaliśmy się w recepcji jak tam dojechać, ale droga wydała nam się zbyt skomplikowana i postanowiliśmy jechać po swojemu, gdyż pamiętaliśmy, że wczoraj z przystanku niedaleko nas jechał autobus do tego centrum. Jednak to, że jechał wczoraj nie znaczyło że będzie jechał i dziś. Po ponad półgodzinnym oczekiwaniu na autobus, kilku nieudanych próbach dogadania się z lokalesami po hiszpańsku, wsiedliśmy w taksówkę, która zawiozła nas do Centrum Handlowego. Liczyłam, że kupię sobie kolejne płytki z sambą, ale nie było zbyt dużego wyboru w sklepie z mydłem i powidłem, a sklepu muzycznego nie znaleźliśmy. Pewnie dlatego, że w Brazylii piractwo jest normą i nielegalne płyty sprzedają tu na każdym rogu ulicy. Chcieliśmy legalne, więc nie tak łatwo było je znaleźć. W supermarkecie zrobiliśmy zakupy lokalnych przysmaków i napojów na jutro, zastanawiałam się też nad kupnem palmito (czyli jadalnej części palmy, która tak zasmakowała mi w sałatkach), ale było dostępne w tylko dużych szklanych słoikach, które nie tak łatwo przetransportować samolotem. Zrobiło się już późno, a rano mieliśmy wcześnie wstać aby zwiedzić Itaipu, więc kolację zjedliśmy w miłej restauracyjce z bufetem w centrum handlowym.