M: Dzień rozpoczęliśmy śniadaniem (cafe da manha) w hotelu. Wybór na bufetowym stole może nie był oszałamiający, ale bez problemu można się było najeść. Po wyjściu z hotelu poszliśmy w kierunku Praca da Republika, aby rozpocząć tam „walking tour” z Lonely Planet. Według przewodnika spacer po historycznej części miasta powinien zająć około 2-3 godzin i mniej więcej tyle nam zajął. Na Praca Republika w każdą niedzielę odbywa się targ specjalizujący się w obrazach, rękodziele, kamieniach i monetach. Rękodzieło to o dziwo nie chińszczyzna, jaką spotykaliśmy na bazarach w innych krajach. Przedmioty tu sprzedawane są naprawdę estetyczne i widać, że włożono w nie dużo serca. Piękne kolorowe talerze, ręcznie robione lalki ubrane w tradycyjne stroje, zdobione szkatułki przykuwają moją uwagę, mimo że nie jestem kolekcjonerką ani dzieł sztuki, ani bibelotow. Gdyby nie to, że przed nami jeszcze 3 tygodnie, a na Aerolineas Argentinas są limity bagażu do 15 kg, na pewno bym się na coś skusiła. Historyczne Sao Paulo nie powaliło nas z nóg. To jedna z najbrzydszych wielkich metropolii świata, które dotąd widzieliśmy. Warszawa przy Sao jest cudem świata.
Pod koniec naszego spaceru wjechaliśmy na szczyt najwyższego budynku w centrum Sao Paulo, 46-piętrowego biurowca Edificio Italia, który znajduje się na południe od Praca da Republika. Z restauracji na ostatnim pietrze rozpościera się widok na całe Sao Paulo. Żeby podziwiać widok, trzeba być klientem restauracji albo baru na ostatnim piętrze. Usiedliśmy w barze, przy stoliku obok okna, zamówiliśmy napoje i przystawkę i obserwowaliśmy Sao Paulo z góry. Brzydkie, brudne miasto, takie przynajmniej robi wrażenie centrum Sao.
Sao Paulo to miasto w którym jest więcej prywatnych helikopterów niż w Nowym Yorku.Według Lonely Planet jest ich tu 300, ale słysząc ich odgłosy na tutejszym niebie prawie bez przerwy, jestem pewna, że ta liczba jest zdecydowanie niedoszacowana…
Z: Tym razem Lonely Planet się nie popisał. Idąc według polecanej przez przewodnik trasy po centrum wyrobiłem sobie o Sao Paulo zdanie, że jest to jedno z najbrzydszych miast jakie widziałem. W swoim zdaniu utwierdziłem się jeszcze oglądając mmiasto z ostatniego piętra Edificio Italia, gdzie usiedliśmy odpocząć w barze na 42 piętrze (przyjemność siedzenia przy stoliku w barze – 15 reali, małe piwo – 8 reali). Jak okiem sięgnąć dookoła po horyzont rozciągało się miasto pełne brzydkich wieżowców mieszkalnych i biurowych, szaro-bure… Miasto wyglądało na totalnie „naćkane” tymi budynkami ustawionymi tak gęsto, że wyglądały jakby się dusiły. Dodatkowo pogoda była również taka sobie – wokół było niebo bez śladu słońca. Na tle chmur co minutę przelatywał jakiś helikopter…
Po wyjściu z Edificio Italia (na marginesie też brzydki drapacz chmur tak jak noc listopadowo-gradowa) pojechaliśmy autobusem do Butantan Institute oglądać węże. Instytut zajmuje się badaniem jadowitych zwierząt (gadów, płazów i pająków) oraz produkuje antidotum… Ma dosyć dużą wystawę węży w terrariach oraz kilka gatunków wystawionych na „odkrytym” terenie (w takim dole za ogrodzeniem). Na mnie największe wrażenie zrobił kilkumetrowy cytrynowy pyton wylegujący się w jednym terrarium… Niestety jego zdjęcia nie wyszły bo był za szybą
M: Na przystanku autobusowym w kierunku centrum poznajemy sympatycznego Brazylijczyka – Bruno, który jest pierwszą spotkaną w Sao osobą władającą dobrze językiem angielskim. Okazuje się, że mieszkał długo w Wielkiej Brytanii, Argentynie i Australii i stąd ta znajomość języka innego niż portugalski. Bruno jedzie akurat w tym samym kierunku, więc konwersujemy w autobusie. Zapytany o strzały, które słyszeliśmy wczoraj w hotelu, uśmiechnął się tłumacząc, że w centrum miasta strzelaniny się nie zdarzają. Zasugerował, że odgłosy, które nie pozwoliły nam zjeść wczoraj kolacji, to prawdopodobnie huk powstający przy odpalaniu starych motocykli, jakich pełno w Sao Paulo. Odgłosy pistoletów czy karabinów owszem, zdarzają się, ale raczej w znajdujących się na przedmieściach favelach. I tak to zagadka została rozwiązana. Choć cały czas nie jestem pewna, czy to nie były jednak strzały…
Z: Bruno jak usłyszał, że jesteśmy Polakami od razu powiedział „nasdrowie” oraz „jak szę masz”. Gdy zobaczył logo Żubrówki na mojej koszulce polo, ucieszył się na jej wspomnienie. Poznał dobrze tą wódkę kiedy pracował w Wielkiej Brytanii.
M: Po spacerze w centrum i wyprawie do Instytutu Butantan byliśmy dość głodni, więc nasz nowy znajomy poradził nam gdzie mamy wysiąść i w którym kierunku znajdziemy zagłębia restauracyjne. Ponieważ w czasie rozmowy napomknęłam, że tańczę Sambę i zamierzam zakupić trochę płyt z tą muzyką, to gdy tylko wysiedliśmy z autobusu Bruno zaprowadził nas do Livrerii – wielkiego sklepu typu Empik z dużym wyborem książek i CD. Sklep był dobrze ukryty, więc bez lokalnej pomocy byśmy go nie znaleźli. Tam zginęłam na dobrą godzinę przesłuchując płyty z Sambą.
Po wyjściu z łupami z księgarni przeszliśmy się jedną z głównych ulic Sao Paulo – Avenida Paulista. To szeroka ulica z nowoczesnymi biurowcami, pełna sklepów, restauracji, kawiarnii i teatrów. W tym miejscu, powoli zaczęliśmy zmieniać naszą opinię o Sao Paulo. W tej okolicy na pewno nie było brzydko i brudno. Zapadał powoli zmrok i kiszki nam marsza grały, więc ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca do jedzenia w dzielnicy Jardin. Tu poznaliśmy inną, znacznie ładniejszą twarz tego miasta. Bardziej zieloną, bogatszą, pełną ekskluzywnych butików, eleganckich restauracji i drogich samochodów. Nie było tu żebraków na ulicach, od których roiło się historyczne centrum. Patrząc na tą część miasta, wydaje się, że jesteśmy w innym mieście. Sao Paulo słynie z wielu dobrych restauracji. Najliczniejsze i podobno też najlepsze to te włoskie i japońskie (z uwagi na dużą liczbę emigrantów z tych krajów). W dzielnicy El Jardin, przynajmniej w tej części w której byliśmy najwięcej było restauracji włoskich. Wybraliśmy rekomendowaną przez Lonely Planet tratorię Piaola. Wybór był trafny, gdyż zamówione bruschetty i pizza Amarezzo podawana z oliwą zamiast sosu pomidorowego, były wyśmienite. Capirinha na brazylijskiej ziemi smakowała jakość tak wyjątkowo i zupełnie inaczej niż w Polsce. Znów zaczęło lać i to jak z cebra, dlatego złapaliśmy taksówkę do hotelu. Nasza ulica tego wieczoru wydawała się nam już dużo bezpieczniejsza, a bieg z taksówki do hotelu był spowodowany już tylko strugami deszczu. Żadnych dziwnych odgłosów przypominających strzały już nie słyszeliśmy.
Z: Rzeczywiście Avenida Paulista w porównaniu do centrum okolic Edificio Italia jest całkiem innym miastem. Wieżowce nie są takimi burymi klockami, różnią się od siebie – niektóre są całkiem ciekawe architektonicznie. Jest dużo sklepów, centrów handlowych, widać dużo mniej biedy. Po zakupach płytowo-książkowych poszliśmy w kierunku dzielnicy Jardins, w celu zjedzenia kolacji. Po drodze zajrzeliśmy do kafejki internetowej co kosztowało mnie pendrive’a, którego pozostawiłem wetkniętego do komputera, którego używałem. Dwie ciekawostki – zgodnie z prawem miasta Sao Paulo – każdy korzystający z kafejki internetowej musi okazać swój dokument tożsamości (zostaje spisany przez prowadzącego kafejkę) i jest u robione zdjęcie. Dopiero po tej procedurze można zacząć surfować po sieci. Druga ciekawostka to znajomość (a w zasadzie jej brak) języków obcych w Brazylii. W kafejce tylko właściciel mówił dobrze po angielsku. Dwie młode dziewczyny z obsługi musiały go zawołać bo nie potrafiły się z nami dogadać mimo tego że Marta próbowała się z nimi dogadać po hiszpańsku albo angielsku. Zresztą poznany przez nas Bruno powiedział nam, że jakbyśmy się zgubili i pytali kogoś o drogę to najlepiej policjanta, a jak nie to należy wierzyć tym, którzy mówią po angielsku. Tacy osobnicy nie powinni stwarzać zagrożenia dla turystów :-). Dzielnica Jardins wydaje się być jedną z lepszych dzielnic w Sao. Przeważa niska kilkupiętrowa zabudowa a nawet kilkunastopiętrowe bloki mieszkalne nie przytłaczają. Są ciekawie zaprojektowane, wokół jest sporo zieleni. Jest mnóstwo sklepów ze znanymi markami i butików znanych projektantów. Po kolacji złapaliśmy taksówkę. Jechaliśmy w istnych strugach deszczu. Nasz kierowca okazał się być ślepy i nie był w stanie odczytać adresu naszego hotelu. Pomogło jak napisaliśmy mu numer ulicy wielkimi wołami na kartce. Następnie jak już dojechał w okolice Placu Republiki to zatrzymywał się chyba z 8 razy dopytując innych taksiarzy, przechodniów, innych kierowców jak dotrzeć w pobliże hotelu. W sumie za nocną przejażdżkę po Sao zapłaciliśmy niecałe 30 reali. W hotelu byliśmy po 21.00. Zapłaciliśmy za hotel i zamówiliśmy taksówkę na 5.30 rano żeby dotrzeć na lotnisko. W sumie kurs na lotnisko powinien wynieść ok. 80 reali. Gotówkę mieliśmy na styk – jakieś 85 reali. Wyszedłem więc z hotelu na chwilę zobaczyć gdzie jest bankomat. Jak spytałem się recepcjonisty gdzie w okolicy jest bankomat to popatrzył się na mnie dziwnym wzrokiem, spytał się czy ja na pewno o tej porze chcę tu chodzić wybierać pieniądze. Widząc że raczej mam na to ochotę z lekką rezygnacją wyjął mapkę i zaznaczył banki na najbliższych przecznicach. Jednak jak wyszedłem z hotelu, przeszedłem się chwilę ulicami oraz zobaczyłem przechodniów, tudzież mieszkańców tych ulic, stwierdziłem że recepcjonista miał rację… Jakby zabrakło gotówki żeby zapłacić za kurs, przecież można wyciągnąć gotówkę z bankomatu na lotnisku…