Na rowerach przez winnice Maipu

0
200
Rate this post

Rano spakowaliśmy plecaki i zostawiliśmy je w hostelowym barze. Poprosiliśmy w recepcji o zamówienie nam rowerowej wyprawy z firmą Bikes and Wines. Za 45 peso od osoby zostaliśmy zabrani z hostelu i zawiezieni do regionu Maipu (kilkanaście kilometrów od Mendozy). Jechaliśmy samochodem razem z młodą Amerykanką, o górskim imieniu Sierra, która jest w trakcie 3-miesięcznej wyprawy po Argentynie. 3 miesiące podróżowania…. Ehhh może kiedyś?

Niestety okazało się, że firma Bikes and Wines co prawda ma niezły marketing (ładne logo, spójna komunikacja marketingowa, ulotki obecne we wszystkich hostelach), ale jakość rowerów pozostawia wiele do życzenia. Hamulce w naszych rowerach na szczęście jeszcze działały, ale przerzutki już niekoniecznie. 12 km rowerem w jedną stronę nie brzmi dla nas szokująco, nawet na rowerach bez przerzutek. Na szczęście mamy pewność, że w przypadku jakiegokolwiek problemu z rowerem chłopcy z Bikes and Wines pojawią się wciągu 20 minut od zgłoszenia.

W Bikes and Wines dostaliśmy mapkę z 11 miejscami wartymi naszej uwagi. Były wśród nich nie tylko winnice, ale także inne miejsca dla kulinarnych odkrywców. Jeszcze w hostelu próbowaliśmy się dowiedzieć czy alkohol idzie w parze z jazdą rowerem i jaki jest pogląd policji Argentyńskiej na tą sprawę. Pani wyjaśniła nam, że i owszem alkohol plus samochód albo motor nie jest najrozsądniejszym połączeniem według argentyńskiego prawa, ale jazda rowerem po kieliszku (lub kilku) wina jest jak najbardziej dopuszczalna. Zresztą w trakcie jazdy rowerem natykaliśmy się kilka razy na policjantów w radiowozach, na motorach albo na rowerach i nie mieli do nas żadnych pytań…

Na miejscu okazało się, że z uwagi na to, że jest sobota to kilka miejsc min. winnica Trapiche jest zamkniętych. Po odebraniu rowerów ruszyliśmy najpierw do Muzeum Wina w winnicy Bodega La Rural, gdzie znajduje się największe muzeum wina w Ameryce Południowej. Co pół godziny przewodnik oprowadza gości po budynkach należących do winnicy założonej w XIX w. przez imigranta z Włoch. W muzeum zgromadzono mnóstwo eksponatów i maszyn służących niegdyś do produkcji wina. Niestety przewodnik opowiada w języku hiszpańskim i tylko w hiszpańskim. Na pożegnanie degustowaliśmy czerwonego Malbeca lokalnej produkcji. Mieliśmy farta, bo kiedy byliśmy w La Rural nad Maipu przeszła gwałtowna burza, a my pozostaliśmy niezmoczeni.

Drugi przystanek zrobiliśmy sobie zaraz obok, w Club del Oliva czyli u lokalnego producenta różnorakich delikatesów – likierów, czekolady, oliwek i wiele innych. To miejsce otwarte jest zaledwie od kilku miesięcy, więc nie było jeszcze zaznaczone na naszych mapkach. Gdy usłyszeliśmy, że oprowadzenie wraz z degustacją kosztować będzie 10 peso, byliśmy pełni złych przeczuć, bo co można pokazać w domku na działce o powierzchni jednego ara? Zaczęło się zgodnie z przewidywaniami. Właściciel zabrał nas do pomieszczenia obok, pokazał 4 niewielkie beczki i powiedział, że robi w nich whisky. Potem poszliśmy do mikroskopijnej szklarni, gdzie było kilka drzewek oliwnych. Dalej było już znacznie ciekawiej. Właścicielem tego miejsca jest Szwajcar, który wiele lat temu przyjechał studiować do Buenos Aires i został na dłużej. A że był smakoszem i miał hobby polegające na produkowaniu różnych alkoholi, marynat, konfitur… to postanowił zrobić z tego sposób na życie. W warunkach domowych produkuje tu rożnego rodzaju delikatesy. Jak tylko dowiedział się, że jesteśmy z Polski to po polsku powiedział „miód pitny trójniak” i oświadczył, że też go robi tylko w drugiej siedzibie i nie może nas go nim dzisiaj uraczyć. Nasz gospodarz był wielojęzyczny – oprowadzał nas po angielsku, ale jako że jest Szwajcarem to niektóre słowa dopowiadał sobie po niemiecku lub francusku, a trzy dziewczyny z Izraela zagadywał w jidysz. Popróbowaliśmy u niego min. past oliwnych, przetworów, konfitur, a na koniec degustowaliśmy czekoladę jego produkcji i likiery. Oczywiście nie można było tego jeść do woli, ale wystarczyło nam żeby zająć czymś nasze żołądki oczekujące powoli na lunch.

Dalej po przejechaniu jakichś 6 km dotarliśmy do winnicy Vina del Cerno. Tu kupiliśmy sobie tylko Sprite’a…. Niestety jedzenie oferowane tam na lunch nam nie pasowało. Nie mieliśmy ochoty na grillowane kawały mięsa przed czekającą nas dalszą przejażdżką, a tylko to było dostępne. Popedałowaliśmy więc dalej. Droga była coraz ładniejsza. Wzdłuż niej rosły stare drzewa, z prawej i lewej strony rozciągały się winnice i sady oliwne, w oddali majaczyły ośnieżone szczyty Andów.

I tak tą przepiękną drogą dojechaliśmy do winnicy Di Tomasso, gdzie postanowiliśmy zatrzymać się na lunch.. Marta zamówiła sobie zestaw przekąsek argentyńskich, a ja sałatkę grecką. Do tego zamówiliśmy po kieliszku doskonałego wina z tutejszej winnicy. Po posiłku pojechaliśmy do producenta oliwek Tu trzeba było poczekać 15 minut na kolejną turę oprowadzania, więc przejechaliśmy na drugą stronę ulicy do winnicy Carnae. Wizyta tutaj połączona z degustacją 3 win kosztowała 15 pesos. Dziewczyna, która nas oprowadzała mówiła ciekawie i dobrą angielszczyzną. Okazało się tą winnicę kilka lat temu kupił Francuz, inżynier elektronik, który po zakończeniu kontraktu w Mendozie postanowił pozostać w Argentynie. Co prawda nie znał się na produkcji wina, ale z tego co widzieliśmy, idzie mu całkiem dobrze. Carnae to niewielka winnica sprzedająca ok. 100 000 butelek wina rocznie z czego ponad połowa jest eksportowana. Podczas wizyty tam poznaliśmy również dwójkę Anglików, którzy skończyli właśnie praktykę w Chile i Izraelczyka. Ja byłem akurat w koszulce z logo Żubrówki, co spowodowało duży entuzjazm u Anglika, jako że był to jeden z jego ulubionych alkoholi, które pija zwykle w klubach i na imprezach w Londynie.

Zrobiło się już późno, a rowery musieliśmy zwrócić przed 19.00. Postanowiliśmy więc nie wracać do producenta oliwy, ale ruszyć w kierunku punktu rozpoczęcia naszej wycieczki. Okazało się jednak, że podróż powrotna zabiera dużo mniej czasu, bo przez cały czas jedzie się z górki. Zdecydowaliśmy się podjechać do Almacen der Sur, ale okazało się, że jest to raczej ekskluzywny sklep z delikatesami niż miejsce warte zobaczenia. Nikt z obsługi się nami też nie zainteresował więc ruszyliśmy w drogę do Historia y Sabores. Tutaj wykupiliśmy za 10 pesos degustację, ale w porównaniu z Club del Oliva była taka sobie. Pani po prostu przynosiła po siedem produktów i mówiła ich nazwy i kończyła – to możecie spróbowć dwóch z nich … Zabrakło pasji człowieka, który wkłada serce w to co robi…

Przed 18.00 dojechaliśmy do wypożyczalni Bikes and Wines. Zwróciliśmy rowery i wykupiliśmy sobie powrót do hostelu za 10 peso od osoby, bo nie chciało nam się już szukać autobusu do Mendozy.

W Mendozie zjedliśmy po sałatce i tuż przed 22.00 byliśmy na dworcu autobusowym, aby udać się do miejsowości La Rioja. Poznaliśmy na własnej skórze różnicę między klasą Semi Cama i Cama. Bilety mieliśmy niestety na tą pierwszą. Było tutaj znacznie mniej miejsca w porównaniu z klasą Cama, a autobus był trochę starszy. Oddaliśmy bagaż za pokwitowaniem i poszliśmy spać. Kolacji nie dawali, nie było rozrywek w postaci Bingo, a film – „Transporter 3” był nudny. Prawie przez całą drogę do La Rioja lał rzęsisty deszcz.