Otworzyłem jedno oko, podniosłem głowę i od razu zerwałem się na równe nogi. Czegoś takiego nie widziałem jeszcze nigdy, dlatego od razu zerwałem się ze śpiwora, a raczej z tego wielkiego barłogu, w którym spałem i poleciałem do samochodu po aparat. Po chwili robiłem już zdjęcia. A było co fotografować drodzy Państwo. Wschód słońca nad magicznymi krajobrazami Kapadocji a w około mnóstwo startujących balonów z turystami na pokładzie. Większość dopiero startowała, jednak sporo też było w trakcie lotu, co wydawało mi się bardzo interesujące. Do niektórych ludzie powoli wsiadali, bo pora jednak była wczesna, niektórzy latali już kilka minut i powoli wznosili się i oddalali. Czytałem, że możliwość taka jest, ale z raz, że względy finansowe zadecydowały, a dwa, nie jestem pewien czy jest to tak naprawdę warte ceny. Bo lot takim balonem to kwestia 100 – 150 euro za osobę, co nie jest kasą małą, a co tak naprawdę mógłbym więcej zobaczyć niż to, co zobaczę wkrótce? No nie wiem, do mnie to osobiście nie przemawia za bardzo, ale muszę przyznać, że chętnych nie brakowało.
Widok natomiast, który dane mi było obserwować zupełnie za harmoszkę i dopiero co po wyjściu z łóżka był nad wyraz wspaniały. Pomarańczowe słońce, leniwie wysuwające się zza linii horyzontu oświetlało ciepłymi płomykami okolicę, a na tle wspaniałości skalnych wzbijały się do lotu balony. Sytuacja, uwierzcie mi Państwo na słowo, wyjątkowo urokliwa. Całe szczęście, że było nam dane przemęczyć tę noc na świeżym powietrzu, bo dzięki temu małemu zbiegowi okoliczności mogliśmy zobaczyć coś, czego z całą pewnością nie zobaczylibyśmy nocując w hotelu. Także proszę się nie bać noclegów pod chmurką. Czasami mogą się ciekawie zakończyć.
A i zakończyły się ciekawie, drodzy Czytelnicy, bo jeden z wyjątkowo wścibskich sterników tak skierował balon, że nagle znalazł się tuż nad naszym małym obozowiskiem. Wszyscy pasażerowie od razu stłoczyli się przy stronie kosza, która była nam najbliższa i od razu wyciągnęli aparaty, kamery i wszystko to, czym dałoby się uchwycić nas w tym wielkim porannym barłogu. Nie mam pojęcia, co pomyśleli sobie turyści robiący zdjęcia, ale chyba jednak wolę o tym wszystkim nie myśleć. Bo jednak trochę wstyd nie tylko dla nas, ale i dla kraju, którego sygnaturę mogli bez problemu dojrzeć na tablicy rejestracyjnej naszego szybszego od innych audi.
Zbytnio się tym wszystkim jednak nie przejęliśmy i całą sytuację potraktowaliśmy z uśmiechem, pomachaliśmy naszym paparazzi i po wypiciu ciepłej niedobrej herbaty i zjedzeniu kilku kromeczek mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę – naszym celem były tym razem – malutkie brzoskwinki (nektarynki lub morelki), które zapragnęliśmy skosztować. Okazały się słodziutkie jak cukierki, jednak nie na tyle soczyste, żeby się nimi zupełnie zachwycić. Zerwawszy troszkę do reklamówki pojechaliśmy dalej. A gdzie? O tym w następnym odcinku!