Nie będę ukrywał, że byłem już troszkę przemęczony ciągłą jazdą i zwiedzaniem. O ile uwielbiam zwiedzać i naprawdę sprawia mi to ogromną przyjemność, to muszę przyznać, że miałem ochotę popluskać się w morzu i bez ani jednego przejechanego kilometra leżeć do góry brzuchem na plaży zapominając o całym świecie. Ewentualnie czytać książki, co na plaży jest bardzo przyjemne za to ma jeden niepodważalny minus. Można nieźle przysmażyć sobie plecy i to niezależnie jak mocnym filtrem się posmarujemy. Miałem taki przypadek w Grecji, gdzie wziąłem jakąś bardzo ciekawą książkę (tzn. wziąłem chyba z dziesięć książek, ale wybrałem akurat tę) i tak bardzo się wciągnąłem w fabułę, że chyba jednym tchem przeczytałem całość. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że przeleżałem na brzuchu chyba cztery czy pięć godzin, a gdy wstawałem… No cóż. Najbliższa noc nie mogła należeć do nocy przespanych. Ale wracając do tematu. Jechaliśmy znowu całkiem sporo kilometrów i nie wiem dlaczego przegapiliśmy zjazd Alanyi, gdzie teoretycznie mieliśmy zaznaczone na mapie dwa trójkącik symbolizujące dwa pola namiotowe. Było już dosyć późno i dzień chylił się ku końcowi, jednak nie sądziliśmy, że będziemy mieli jakikolwiek kłopot ze znalezieniem miejsca na rozbicie namiotu. Przecież byliśmy rzut przysłowiowym beretem od tureckiej riwiery, gdzie turystów jest na pęczki, ceny wysokie, ale i plaże wspaniałe. Tak teoretycznie miało być. Obraliśmy za cel Antalyę, która była około dwudziestu kilometrów od miejsca, w którym się aktualnie znajdowaliśmy. Otwierając mapę, analizując i poszukując tych małych czerwonych trójkącików doszliśmy do wniosku, że żadnego pola tu nie ma, co jednak przyjęliśmy ze sporym zdziwieniem, a i przy okazji z poczuciem humoru. Nie możliwe, pewnie stara mapa (to akurat była prawda, aczkolwiek sama jej jakość była rewelacyjna), pewnie już jest tam mnóstwo pól namiotowych, tak jak choćby we Włoszech, gdzie w niektórych okolicach są chyba co dwieście metrów… Jednak życie nauczyło nas, jak bardzo się pomyliliśmy
Wjeżdżając do Antalyi byliśmy dobrej myśli. Co się jednak stało, że perspektywa wygodnego noclegu zaczęła się od nas oddalać? Gdzie ostatecznie przenocowaliśmy? Co jedliśmy i co chyba najważniejsze – czy biednemu autorowi w końcu udało się zamoczyć w cudownie cieplutkiej wodzie? I bynajmniej nie pod prysznicem? Na te i wiele innych pytań odpowiem w kolejnym artykule, który będzie zapewne bardzo pasjonujący (tak jak wszystkie przeze mnie napisane – nie oszukujmy się, hehe). Czyli – do poczytania!