Oko w oko z wielorybem

0
44
Rate this post

Rano Marta została w pokoju a ja pobiegłem na miasto, żeby znaleźć jakąś agencję wynajmu samochodów. Poprzedniego dnia na lotnisku ze względu na późną porę chcieliśmy jechać szybko do hotelu (a po przylocie widzieliśmy tam chyba z sześć stoisk „Rent a car”) i teraz przyszło za to płacić. Zlokalizowałem dwie agencje – jedna 230 peso za dzień a druga 165. Ta druga była lokalną agencją z Trelew. Była aż do tego stopnia lokalna, że nikt nie mówił tam po angielsku… Wróciłem więc do hotelu po Martę, pochłonęliśmy typowo argentyńskie śniadanie (kawa + croissant) i szybkim marszem dotarliśmy do agencji. Warunki najmu samochodu typu Volkswagen Gol (nie mylić z Golfem) to 165 peso za dzień z ograniczeniem do 200 km dziennie i z ubezpieczeniem z udziałem własnym 4000 peso (hmmm ten udział własny jest dość wysoki). Zapłaciliśmy gotówką (tradycyjnie za płatność kartą pani zażyczyła sobie 8%) za trzy dni, po czym wróciliśmy naszą czerwoną maszyną do hotelu po plecaki. Ponieważ Hotel Touring nie przypadł nam do gustu, dlatego w drodze powrotnej planujemy zanocować w innym miejscu. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy polecanym przez Lonely i panią w biurze turystycznym Hotelu Rivadavia i zarezerwowaliśmy nocleg na 30.11. Na stacji zaopatrzyliśmy się jeszcze w mapę regionu, po czym ruszyliśmy do Puerto Piramides na Peninsula Valdez, miejsca odległego od nas o jakieś 170 km.

 

Droga minęła nam dosyć szybko, aczkolwiek była strasznie monotonna. Na prawo pampa, na lewo pampa, na horyzoncie jakieś góry (czasami) i raz na 10 km lekki zakręt. Samochodów na drodze nie spotykaliśmy zbyt wiele, podczas całej trasy minęliśmy tylko jedno miasto. Na Półwyspie Valdez zatrzymaliśmy się przy wjeździe do parku narodowego. Tam uiściliśmy opłatę 45 peso od osoby + 5 za samochód i po jakichś 40 kilometrach dotarliśmy do Puerto Piramides. Na noclegi wybraliśmy Posada Piramides, hostel prowadzony przez argentyńską rodzinę i sympatycznego Australijczyka z Perth. Hostel jest położony poza centrum (jeśli można mówić o centrum w miejscu, gdzie zamieszkuje 250 osób) i nie ma widoku na zatokę, ale jest za to stosunkowo niedrogi jak na Puerto (160 peso za pokój z łazienką i śniadaniem) i ma bezprzewodowy Internet (WiFi rulez!). Widok na ocean nie był konieczny, bo o tej porze roku wieloryby nie zapuszczają się już do zatoki.

Puerto Piramides to jedyne miasteczko na Półwyspie Valdes (poza kilkoma pojedynczymi hotelami gdzieś na odludziu), które może stanowić bazę wypadową, aby podziwiać wieloryby i inne zwierzaki zamieszkujące tutejsze okolice. W pobliskich wodach zamieszkuje około 400-500 wielorybów, które można obserwować każdego roku od czerwca do grudnia. Porównując z populacją ludzi, która stanowi 250 osób te wielkie morskie ssaki mają sporą przewagę i znacząco zwyciężyłyby tutejsze wybory. W Puerto byliśmy po trzeciej popołudniu. Jeszcze tego dnia postanowiliśmy wybrać się na wieloryby, a następny dzień spędzić jeżdżąc po wyspie, żeby zobaczyć słonie morskie, guanaki, pingwiny, strusie i jeśli szczęście dopisze – orki.

Wielorybniczą wycieczkę kupiliśmy w biurze Hydrosport. Koszt wieczornej wyprawy ze względu na dodatkową atrakcje w postaci zachódu słońca to 200 peso od osoby (wypłynięcie w ciągu dnia to 120 peso). Do 18.00, kiedy mieliśmy wypłynąć, mieliśmy jeszcze dwie godziny, więc usiedliśmy w małym barze z widokiem na zatokę i zamówiliśmy świeżutkie owoce morza. Po kilku ostatnich dniach, kiedy w naszym menu przeważały ciężkie, aczkolwiek smaczne mięsa, była to miła odmiana. Miła była również cena pysznego białego wina w knajpce w wysokości 20 peso za butelkę.

Pogoda pogarszała się z minuty na minutę. Pojawiły się groźne chmury i zaczął wiać silny wiatr. Wyglądało na to, że ruszymy w morze w czasie deszczowej pogody. Powoli zaczęliśmy wątpić w sensowność decyzji wypływania o tej porze. Jednak kiedy nasza łupina (byliśmy na łódce w 15 osób) znalazła się na morzu, a po chwili zobaczyliśmy dookoła na horyzoncie jakieś 10 fontann pary wodnej wypluwanej przez wieloryby – wszystkie wątpliwości odeszły szybko w niepamięć. Także niebo nam sprzyjało, chmury gdzieś zniknęły, a zastąpiło je przyjazne słoneczko. W końcu listopada wokół półwyspu pozostają tylko samice z młodymi, już podrośniętymi cielakami. Samce, które zwykle można podziwiać jak skaczą wysoko ponad powierzchnię wody już opuściły wybrzeże. Można za to spotkać wielorybie młokosy, które uczą się skakać i czasami nawet ładnie im to wychodzi. Wieloryby, które oglądaliśmy należą do gatunku Eubalena Australis i ich średni rozmiar to 12 metrów a waga 27 ton. Jeden z tych, które oglądaliśmy był oceniony przez naszego sternika na 19 metrów (wagi nie podał ).. Oprócz wielorybów o ciemnej karnacji widzieliśmy także albinosy, które podobno są rzadkością na tutejszych wodach i rodzi się ich zaledwie kilka rocznie.

Pływaliśmy po oceanie prawie trzy godziny. Nie musieliśmy za bardzo wypatrywać wielorybów. Co chwilę wynurzały się z różnych stron łódki pryskając wodą i znikając w falach. Trzeba było tylko zachować czujność i mieć w gotowości obiektyw aparatu. Wieloryby mieliśmy dosłownie na wyciągnięcie ręki. Nasza łódka była ochlapywana przez ich płetwy, dmuchały na nas parą wodną (której zapach nie należy do tych z gatunku wody kolońskiej)… Pełen czad. Widok niknącego w wodzie ogona kolosa w blasku zachodzącego słońca wydaje się być kiczem do kwadratu, ale widziany na własne oczy chwyta za serce. Zresztą zobaczcie sami na zdjęciach.