Atlantyk – Amsterdam – Warszawa

0
68
Rate this post
Podróż przez Atlantyk upłynęła bez żadnych perturbacji. Obejrzeliśmy kilka filmów a w przerwach drzemaliśmy. Marcie spuchły nogi tak, że bała się czy po wylądowaniu zmieści je do butów. Dodatkowo jedna noga spuchła jej bardziej, bo ostatniego dnia coś (jakiś owad?) ją użarło trzy razy w łydkę.
Samolot wylądował w Amsterdamie z lekkim opóźnieniem. Pogoda na zewnątrz była drastycznie inna od tej, do której się przyzwyczailiśmy w czasie ostatnich trzech tygodni – było szaroburo, padał deszcz i wyglądało na to, że jest zimno. Po wyjściu z samolotu, w drugiej części „rękawa” prowadzącego na lotnisko, wszyscy pasażerowie musieli się ustawić wzdłuż ściany gęsiego i przystanąć na chwilę. Wzdłuż całego szeregu przechodził strażnik z psem węszącym w poszukiwaniu narkotyków. Pies był trochę rozkojarzony, jego przewodnik wkurzony na psa, ludzie się kręcili, przewodnik psa ustawiał ich z powrotem w szeregu więc było zabawnie… Szereg mógł ruszyć dalej tylko na znak dany przez przewodnika psa. U nikogo nie znaleziono narkotyków…
Dalej, po wyjściu z rękawa do terminala, każdy musiał okazać straży granicznej swój paszport i powiedzieć co robił w Brazylii. Nasze osoby i gęsto ostemplowane paszporty nie wzbudziły podejrzeń, więc ruszyliśmy w stronę naszego gate’u. Mieliśmy przed sobą do pokonania połowę kompleksu lotniska (z przystankiem po drodze w sklepie duty free 😉 ). Musieliśmy przejść jeszcze przez kontrolę bagażowo-paszportową bo przybyliśmy spoza UE a nasz następny lot odbywał się już w ramach strefy Schengen. Do kontroli wiły się długie kolejki i nie posuwały się zbyt szybko. Po jakichś 30 minutach dotarliśmy do stanowiska odprawy, sprawdzono nam paszporty, prześwietlono bagaż i po kilkunastu minutach marszo-biegu znaleźliśmy się u celu.
Tam okazało się, że lotnisko w Amsterdamie na krótkich europejskich trasach testuje nowy sposób transportu podróżnych między budynkiem lotniska a statkiem powietrznym. Otrzymaliśmy kilkustronicowe ankiety, żeby móc to ocenić po czym skierowano nas do… autobusu. Czyli musieliśmy wyjść na zewnątrz, doświadczyć świeżego, cokolwiek rześkiego powietrza i lekkiej mżawki, wsiąść do zimnego autobusu i po 10 minutach jazdy przebiec do samolotu. Sama przyjemność… Tym razem nasz samolot to był Fokker 70 – niewielka, ale sympatyczna maszyna. W trakcie lotu do Warszawy zobaczyliśmy ciekawe zjawisko – okrągłą tęczę na tle chmur… Pomyśleliśmy, że to dobry znak na przyszłe podróże.
Warszawa przywitała nas zimnem. Było w okolicach zera stopni. Na pokładzie samolotu pośród pasażerów była jeszcze jedna kobieta przylatująca z Brazylii. Po odbiorze bagażu nasza trójka została od razu namierzona przez służby celne i zaproszona na prześwietlenie bagażu. W bagażu mieliśmy trzy butelki wina z Argentyny, ale było to akurat poniżej limitów wwozowych do UE (można przywieźć spoza Unii 1 litr mocnego alkoholu i 2 litry wina na osobę) więc po wymianie kurtuazyjnych opinii na temat świąt oraz naszego pobytu w Ameryce Południowej mogliśmy wejść do terminalu przylotów.
Nasze kroki skierowaliśmy natychmiast do kiosku gdzie zakupiliśmy stos polskich gazet, bo oprócz tego, że jesteśmy głodni świata, to byliśmy głodni tego co się dzieje w kraju… Za chwilę przyjechał tata Marty i przywiózł nas do domu… Trzy tygodnie wspaniałych wakacji w Ameryce Południowej dobiegły końca. A następnego dnia rano musieliśmy już być w pracy…