Opuścić trzeba w końcu ciepły hotel

0
237
turystyka-podroze
Rate this post

Zapewne już nie możecie doczekać się Państwo odpowiedzi na pytania zadane w poprzednim tekście. Dokąd jedziemy? Co jemy na śniadanie? I jakiego koloru samochodem jedziemy? Trzeba przyznać, że pytania te są wyjątkowo ważne dla opisu kolejnej części naszej eskapady. A więc (od którego nie zaczyna się zdania…:), zaczynając od końca, jedziemy autem koloru czerwonego, bo te są oczywiście szybsze. Nie radzę kwestionować tego stwierdzenia, gdyż jest dziełem najwyższej jakości specjalistów z koncernu ferrari. Dlatego właśnie nasze poczciwe piętnastoletnie audi jest właśnie tego koloru. Na śniadanie natomiast jemy to co zwykle, jednak niemal dwa razy więcej, co dziwi nieco młodego chłopaka trudniącego się naszą obsługą. Dwie herbaty i dwie kawy do tego naprawdę dużo pieczywa i wszelkich dodatków, doprowadziły niemal hotelową kuchnię do bankructwa. Dobrze, że przynajmniej mają targowisko niedaleko.
To wszystko jest jednak mało ważne i ma na celu tylko i wyłącznie budowania atmosfery niepewności wokół najważniejszego. Gdzie mamy zamiar dotrzeć? Jedziemy do stolicy kraju – miasta, do którego turyści docierają niezmiernie rzadko, a odwiedzane jest najczęściej przez dyplomatów i biznesmanów (i bizneswomanów). Miasto tajemnicze, miasto które stało się stolicą by przesunąć rozwój cywilizacji nieco na wschód, miasto niezmiernie ważne dla najnowszej historii Turcji. My jednak jedziemy z inną myślą – zastanawiamy się, jak tam w ogóle dojechać. To znaczy, jak wyjechać spod hotelu, by po kilku przejechanych kilometrach znaleźć się na autostradzie prowadzącej do stolicy kraju. To nie było proste zadanie, głównie ze względu na to, że zdania w samochodzie, były wyraźnie podzielone i – co muszę uczciwie przyznać – każdy, chociaż nie miał żadnej pewności – był w stu procentach pewien, że jego opcja jest jedyną słuszną.
Osobiście miałem zamiar pojechać w prawo ulicą Kennedy’ego i dojeżdżając do dużego skrzyżowania mniej więcej w okolicach bizantyjskiego muru, o którym mogliście Państwo kiedyś tam przeczytać, wpaść na drogę prowadzącą do Ankary. A wcześniej oczywiście na most nad Bosforem. Moi współtowarzysze postanowili jednak, że widząc ów wielki most łączący Azję z Europą będziemy kierować się bezpośrednio na niego i na pewno uda nam się nań wjechać. Niestety musiałem ustąpić i jako kierowca, który jeździć uwielbia, a w ruchu stambulskim odnajduje się, jak ryba w wodzie, wskoczyłem do rwącej ulicznej rzeki. Między Bogiem a prawdą muszę przyznać, że właściwie było mi to zupełnie obojętne czy znajdziemy drogę szybko czy troszkę później, bo tak bardzo chciałem poczuć atmosferę tego niesamowicie ekscytującego ruchu ulicznego i choć przez chwilę poczuć się jak mieszkaniec miasta.
Krążyliśmy długo, ale o tym czy w końcu nam się udało, przeczytają Państwo tylko w kolejnym artykule, który zapewne będzie nosił dumny tytuł „W drodze do Ankary”.